Nie pamiętam już czego dotyczył temat rozmowy, ale pewien jedenastolatek zadał mi kiedyś pytanie, które uruchomiło całą lawinę wspomnień. Brzmiało ono mniej więcej tak: – A to prawda, że w dawnych czasach były takie gumy do żucia Donald? Prawda! To było coś!
Gumy Donald to był hit chyba nieporównywalny z niczym w naszych czasach, bo – owszem, dzieciaki i dzisiaj mają swoje marzenia – ale na taką skalę nikt już nie marzy o gumie do żucia… Pierwszą w życiu gumę – nie Donalda, chyba w złotym papierku z brązowymi napisami – dostałam od ciotki, kiedy byłam jeszcze bardzo nieletnia, nie pamiętam, może miałam pięć, sześć albo jeszcze mniej lat… I chociaż ciotka mnie pouczyła, ażeby gumy nie zjadać, tylko gryźć – zeżarłam ją oczywiście, po kryjomu, chociaż zbyt smaczna nie była.
Przedstawiona mi instrukcja żucia była zapewne niejasna, bo zrozumiałam, że trzeba odgryzać powoli i zjadać. Odgryzałam więc po kawałku, niewiele większym niż milimetrowy, i połykałam… Jaka była potem panika! I mamy, i ciotki. Że guma zalegnie mi żołądku. A to podobno bardzo szkodliwe. Szczególnie dla małego dziecka. Ja również zwizualizowałam sobie kulę zatykającą żołądek i natychmiast zaczął mnie boleć (z nerwów chyba). Potem dopiero w moim życiu pojawiły się Donaldy. Zapach, smak, szelest papierka z uśmiechniętym dziobem Kaczora Donalda, i emocje towarzyszące rozwijaniu historyjki („czy taką już mam”) są niezapomniane…