Wiem, wiem… Jest to kolejna z miejskich legend, podobnie jak ta o diable jeżdżącym czarną limuzyną lub BMW z rogami zamiast lusterek i od czasu do czasu pytającego nieświadomych podstępu delikwentów o godzinę
Jeśli taki spojrzał na zegarek i odparł, że jest na przykład 18.00, za jakiś czas o takiej porze umierał. Nazajutrz czy za tydzień – nie pamiętam. I mam prawo ku temu. W mojej rodzinnej miejscowości diabeł nie jeździł ani w PRL-u, ani potem. Usłyszałam o nim, mieszkając już w Krakowie, w czasach zupełnie do okresu zabobonów i wierzeń ludowych niepodobnych.
Czarna wołga
Grasował podobno w innym dużym mieście, do czego z ręką na sercu próbowała mnie przekonać wzorowa uczennica jednego z najlepszych krakowskich liceów i w dodatku prawowierna katoliczka, nie jak ja – boginka za młodu i domorosła ekspertka od upiorów i straszydeł wszelkiego autoramentu, w których do dziś mam upodobanie.
Nie byłam jednak w stanie przekonać jej, że to mit, zbiorowa histeria etc. Upierała się bowiem, że limuzynę z przyciemnianymi szybami widziała, że rogi zamiast lusterek widziała, że diabła za szybą (ciekawe jak, skoro były przyciemniane?) widziała, ale niedokładnie, bo zaraz odwróciła głowę…
Swoją drogą, zaciekawił mnie ten diabeł, bo mi się z Wolandem z „Mistrza i Małgorzaty” skojarzył, ale wracając do tematu, dziewczyna nie dała się przekonać. Uwierzyła w diabła, jak my w zamierzchłych latach 80. wierzyliśmy w istnienie czarnej wołgi.
Kiedy przestałam się bać Józka Mocnego, którego zabrali do wariatkowa, pojawiła się ONA – czarna wołga.
Na markach samochodów się znałam – nie to, co dziś – bo mnie kolega M. w tej dziedzinie całkiem nieźle podszkolił, ale nie miałam pojęcia, jak wygląda czarna wołga. On też nie. Liczył się przede wszystkim fakt, że porywa dzieci. Nie – że porywa kierowca, ubek, zakonnica czy inny czort. U nas „porywała czarna wołga”. I nieistotne było, kto siedział za kierownicą, bo się nad tym w ogóle nie zastanawiałam. Ani ja, ani koledzy. Nieistotny był również cel, dla którego czarna wołga miałaby nas porwać. Grunt, że porywała.
Mama czarną wołgą raczej mnie nie straszyła. Chyba miała nauczkę po historii z Józkiem Mocnym, którego tak bardzo bałam się spotkać na drodze, że sukcesywnie odmawiałam chodzenia do szkoły. Opowiedział mi o niej albo kuzyn, albo kolega M., któremu za źródło informacji służył sporo starszy brat.
Strach narastał powoli… A że wyrosłam z boginek i Józka Mocnego, trzeba było wymyślić kolejny powód do bania (się). Wprawdzie nikt nikogo w okolicy nie porwał, ale rodzice nieraz ostrzegali, żeby nie brać cukierków od obcych i nie wsiadać z nimi do samochodu, bo mogą nas uprowadzić. Po co? Nie pytaliśmy. A rodzice nie musieli zagłębiać się w szczegóły i tłumaczyć, że o pedofilów chodzi! „Tak, tak, drogie dzieci” – aż zachciało mi się zacytować słowa z jakiejś bajki – nasi rodzice także mieli świadomość istnienia pedofilii. Tyle tylko, że nie było potrzeby o tym aż tyle trąbić. I choć nie mieli internetu ani nie czytali poradników z serii „Jak wychować dziecko”, potrafili nas skutecznie uchronić, i – co najdziwniejsze – słuchaliśmy jak pokorne baranki. Bo nie tylko ja, ale wszyscy rówieśnicy mieli zakodowane w łepetynach, że ABSOLUTNIE z obcym nie wolno do auta wsiadać.
Do czarnej wołgi też byśmy, rzecz jasna, nie wsiedli. Tylko, co zrobić, kiedy cię czarna wołga przez osiedle goni?
Oczywiście – w nogi!
Uciekaliśmy dwa razy. Choć, gwoli ścisłości, ten pierwszy raz wypadałoby nazwać „chowaniem się”.
Wracaliśmy ze szkoły. Była późna jesień, mgła, prawie ciemno. Pewnie było około 16.00, bo chodziliśmy na drugą zmianę. Koledzy rozeszli się do domów i zostaliśmy sami z kolegą M. Mieliśmy najdalej, ale niezbyt daleko od uliczki, w którą skręciła ostatnia koleżanka. Może około stu metrów. We mgle straciliśmy nieco animuszu i wtedy na zakręcie zobaczyliśmy światła wolno jadącego samochodu.
– Czarna wołga! – wrzasnął M. i rzucił się do rowu. Ja, niewiele myśląc, za nim. Leżeliśmy plackiem, póki samochód nas nie minął. Nie wiem, czy był czarny, zielony czy inny, bo nawet nie podniosłam głowy. I nawet mi przez myśl nie przeszło, że jedzie tak wolno z powodu tej cholernej mgły.
Kiedy samochód odjechał, wyleźliśmy z rowu i na złamanie karku pognaliśmy w moje osiedle. M. nie poszedł już dalej główną drogą, tylko na skróty – przez płoty i sad sąsiada, który odradzał jego podwórko od mojego.
Drugim razem uciekaliśmy przed czarną wołgą w kilkoro. Pech chciał, że kiedy zbliżyliśmy się do uliczki, przy której nie tak dawno leżeliśmy w rowie, wyjechał z niej samochód. To nic, że w biały dzień. To nic, że nie był czarny, tylko zgniłozielony, jakim zwykli jeździć pracownicy nadleśnictwa. Na hasło: – Czarna wołga! – rzuciliśmy się w panice do ucieczki. W bezładzie, na łeb na szyję, z powrotem w kierunku rynku i coraz dalej od domu. Na szczęście kilkanaście metrów dalej była uliczka wiodąca w osiedle koleżanki Z., która odeszła od nas kilka minut wcześniej i teraz zatrzymała się w jej połowie, patrząc na nas z rozdziawioną gębą.
– Co się stało?
– Czarna wołga!
– Eee…
Przystanęliśmy zdyszani. Fakt, że powątpiewała, dodał nam odwagi. Na chwilę… Samochód bowiem, ten zgniłozielony rozklekotany gruchot, podejrzany o bycie czarną wołgą, powoli skręcił w tę właśnie uliczkę!
– Goni nas!
Rzuciliśmy do przerwanej ucieczki, razem z koleżanką-niedowiarkiem, która bez oporu uległa zbiorowej histerii. Na szczęście w pobliżu był jej dom i wpadliśmy hurmem do kuchni, jakby nas sam diabeł gonił. Był to dom otwarty, więc matka koleżanki niezbyt się zdenerwowała. Tyle tylko, że miała z nas niezły ubaw. Zaklinaliśmy się jeden przez drugiego, że nie kłamiemy. Chcieliśmy jej nawet pokazać podejrzany samochód, ale pomimo pielgrzymki od okna do okna, z kuchni do pokoju i z pokoju do kuchni, niczego nie wypatrzyliśmy. Auto wyparowało!
Co więc to mogło być, jeśli nie czarna wołga w kolorze zielonym?