Od jakiegoś czasu próbuję dociec, dlaczego PRL stał się taki modny. Jedna z teorii głosi, że z sentymentu do lat własnego dzieciństwa, które zwykło się nieco idealizować. Chociaż znam takich, którzy wcale tego nie robią. I pewnie po części to prawda (z tą teorią). Ale tylko po części, ponieważ kołacze mi się w głowie zupełnie inne pytanie – czy aby nie żal nam epoki, w której mieliśmy dla siebie znacznie więcej czasu. Epoki, w której dzieci bawiły się wspólnie na podwórkach zamiast godzinami zabijać elektroniczne ludziki za szybą monitora, żeby stworzyć coś z niczego musiały ruszyć głową i nie histeryzowały w powodu rozbitego kolana…
To prawda, że w dawnych czasach były Donaldy?
Nigdy nie przypuszczałam, że czasy mojego dzieciństwa mogą się komuś wydać epoką zamierzchłą. A tu masz! Jestem stara.
Kilka lat temu pewien dzieciak bardzo poważnym tonem zadał mi pytanie:
– Czy to prawda, że w dawnych czasach były do żucia takie gumy, Donaldy?
Chociaż Donaldy nijak się miały do tematu rozmowy, nie była to żadna prowokacja, ponieważ dociekliwy jedenastolatek autentycznie historią się interesował. Tyle tylko, że czasy zaborów były dla niego równie archaiczną epoką jak lata osiemdziesiąte XX wieku.
– A czy to prawda, że pomarańcze kupowano tylko na święta? – nie przestawał drążyć, prowokując mnie do opowieści o tym, jak to w zamierzchłych latach PRL-u ciekawie bywało…
Smutny pan w czarnych okularach
Zaczęło od tego, że smutny pan w czarnych okularach ogłosił w telewizorze, że „Rada Państwa w zgodzie z postanowieniami konstytucji wprowadziła o północy stan wojenny na obszarze całego kraju”. Był to ten sam pan, do którego moja przyszywana babka od niepamiętnych czasów wysyłała listy i donosy na zięcia, który bezprawnie wyburzył jej starą chałupę, a że absolutnie nie chciała się przenieść do pokoiku w nowo wybudowanym domu, od czasu do czasu pomieszkiwała u nas lub u innych krewnych. W osiemdziesiątym pierwszym padło na nas.
I chociaż ktoś inny – nie pamiętam kto – dodał, że to początek kolejnej wojny światowej i że niechybnie Ruscy nas wybiją, z mojego punktu widzenia najważniejsza była choinka. A raczej jej zdobycie. Nielegalne. Bo choć nie wolno było wycinać młodych jodeł, jak co roku wszyscy tłumnie ruszyli do lasu.
Poza prawem
Ojciec też poszedł. Pamiętam, bo obudziłam się w wielkim strachu, wyczuwając spiskową atmosferę. Słyszałam, jak długo deliberował na temat tego, co by było, gdyby go jakiś sąsiad zobaczył i zadenuncjował. A mama, jak zwykle, mówiła, że szkoda młodych jodełek i że może na przyszłość lepiej będzie kupić sztuczne drzewko. Żachnął się w odpowiedzi. Plastikowe coś na drucianym szkielecie nie miało przecież nic wspólnego z choinką, w dodatku szło się po nie do sklepu (pustego zresztą), a nie do lasu, jak z dziada pradziada bywało. No i poszedł. Z siekierą, po ciemku, żeby go nie widzieli sąsiedzi, sami od kilku dni przemykający chyłkiem z jedlinami przez osiedle. To nic, że każdy u każdego widział potem w domu ubrane drzewko. Liczyło się tylko to, aby nie zostać na kradzieży przydybanym. A kradło się na potęgę – w cudzym albo państwowym lesie. My mieliśmy własne półtora hektara, ale ojciec nigdy tam nie ścinał. Robił to gdzieś indziej i nigdy nie mówił gdzie, a tymczasem w naszym lesie ścinali inni. Zgodnie z lokalną tradycją.
Bałam się, że za którymś razem nakryją go na tym nocnym procederze albo przyjdą do domu na inspekcję, ale jakoś nikt nikogo nie przyłapał i nie słyszałam, żeby komukolwiek we wsi kazano płacić grzywnę za choinki. W końcu milicjanci (przynajmniej ci nasi) też ludzie, też obchodzili święta Bożego Narodzenia i też chadzali na szaber do państwowego lasu. Rzecz jasna, prywatnie. Bo to swoje chłopy, choć w godzinach pracy komuniści, jak powiadał wujek, którego kiedyś przydybali na robieniu bimbru i od którego sami do tej pory ten bimber zaczęli kupować. Nielegalnie.
Zresztą w stanie wojennym i długo po nim wszystko działo się poza prawem. Nawet cielęta rodziły się w konspiracji, bo ludzie, zamiast prowadzać krowy do byka z rodowodem, którego wujek z partii w celach rozpłodowych dostał, patriotycznie wodzili do swojskich buhajów. Dzięki temu bydło, choć rasy czerwonej, uniknęło komunistycznych inklinacji.
Telewizor też ojciec kupił na lewo – nie pamiętam dokładnie roku – prosto z żuka, za pieniądze i dwa litry śliwowicy. Ale inaczej się przecież nie dało, bo do sklepu towar nigdy nie dojeżdżał. W każdym razie nie taki, deficytowy. Dres na przykład, jasnoniebieski z zamkiem błyskawicznym i granatowo-białymi ściągaczami kupiła sąsiadka zatrudniona w domu towarowym jako sprzątaczka, za co dostała od mamy premię w postaci dwudziestu jajek prosto z kurnika. Kiełbasy swojskiej też chciała, ale ojciec powiedział, że się skończyła. Zełgał oczywiście, bo kiełbasa była przeznaczona dla znajomej, która pracowała w Nowym Sączu, i obiecała załatwić pomarańcze na święta.
Happy end?
Biedna babka umarła u schyłku PRL-u, nie doczekawszy odpowiedzi od „Kochanego Pana Wojciecha”, do którego pisała donosy na zięcia.
Wojny nie było. Komuna się skończyła. Kolejki też. Ojciec kupił nowy telewizor, kolorowy i trzy razy większy, bez podchodów i śliwowicy, ale… jakoś się mniej z niego cieszy, chociaż na emeryturze uzależnił się od babskich seriali. Wujek już bimbru w parniku nie robi, bo i nie ma z czego, skoro wszystkie pola zostawił odłogiem i zboża nie sieje. A cielęta? Cóż, trzeba je rejestrować w urzędzie, bo Unia nie daje się w konia robić, jak się komunistów onegdaj robiło.
Zmiana systemu bezapelacyjnie przysłużyła się jednak jodełkom, po które już się nie chce ludziom po lasach chodzić. Nawet ojciec kilka lat temu kupił sztuczne drzewko i mówi teraz, że ładniejsze od żywego. Kiedy pojechałam w tym roku na święta, przez chwilę nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że czuję znany z dzieciństwa zapach świeżej jedliny. Tylko… pomarańcze nie smakowały tak samo.