Sri Lanka zwana dawniej Cejlonem to wyspa w kształcie gruszki, leżąca tuż u południowych wybrzeży Indii. Z powodu swego kształtu zwana jest łzą Indii lub jej perłą. Od wieków słynie ze swoich bogactw: kamieni szlachetnych (zwłaszcza szafirów), przypraw (cynamon!), herbaty oraz bujnej przyrody. Dla mnie jednak to wyspa tych wszystkich wspaniałości oraz… smogu!
Stara nazwa wyspy – Cejlon brzmi jak tropikalna muzyka. Kojarzyła mi się z plantacjami herbaty, stadami dzikich słoni, magią kolonialnej przeszłości, zapachem cynamonu i błyskiem klejnotów. Sri Lanka ma tyle przymiotników, że trudno się zdecydować, a każdy z nich jest piękny. Ja wybrałam „cynamonową wyspę”, bo to moja ulubiona przyprawa… Wyruszyłam w podróż w okresie świąt wielkanocnych.
Sri Lanka zwiedzanie
Wszystkie samoloty przylatują do Kolombo, największego miasta wyspy, portu i lotniska, które wbrew pozorom nie jest stolicą Sri Lanki. Pobyt zaplanowałam z noclegami w Kolombo na początku i na końcu wakacji. Pierwsze godziny w tym mieście zaatakowały zmysły zgiełkiem, chaosem, dziwnymi zapachami, duchotą – lecz są to klimaty Azji, które już wcześniej poznałam i polubiłam. Teraz jednak doszło coś jeszcze – intensywny smród spalin.

Przyleciałam przed południem, po krótkiej regeneracji ruszyłam z ciekawością w miasto. Pierwszy nasz hotel, bardzo porządny sam w sobie, położony był w dzielnicy dość oddalonej od centrum Kolombo, jakiejś takiej slumsowej chyba – niskie budynki, dziurawe drogi. Weszłam do sklepiku po wodę i smród zepsutej żywności przegonił mnie stamtąd mimo pragnienia. Wszędobylskie tuk-tuki wydawały się fajną alternatywą na dojazd do centrum, bez rozeznania miejscowych zwyczajów wzięliśmy więc jednego. Nie ujechaliśmy daleko. Korki w Kolombo są przepotężne, tuk-tuki najlepiej dają sobie radę, mknąc bokiem i objeżdżając auta, jednak czasem i one są unieruchomione. Na dwóch pasach staliśmy w kilku rzędach (regułą jest brak reguł ruchu drogowego, w dodatku lewostronnego), a to oznacza wdychanie spalin wszystkich stojących wokół pojazdów, tak jak tuk-tuki nieposiadających katalizatorów (autobusy miejskie – stare Leylandy). Miałam wrażenie, że to miasto chce mnie najpierw trochę podtruć, zanim mnie oszołomi.
Wylądowaliśmy teoretycznie w bardzo eleganckim miejscu, ale było akurat święto pełni – poya i mnóstwo ludzi zaczęło się schodzić na jedyny skrawek zieleni nad oceanem – Green Face. Zgłodnieliśmy, więc próbowaliśmy znaleźć jakiś gastronomiczny przybytek. Na próżno! Zdesperowani weszliśmy do jedynego (jak nam się wydawało) czynnego baru. To był lokal kategorii „Miś”. Takiego hardcore’u i to w pierwszym dniu pobytu w tropikach dawno nie przeżyłam. Nie będę wchodzić w szczegóły, ale wieczorem trzeba było wypić morze środka dezynfekującego, by nie nabawić się dolegliwości, które napadają turystów, gdy są nieostrożni. Ponadto po całym dniu byłam zaczadzona spalinami, a dźwięki przeraźliwych klaksonów i ruch nie zmniejszający się z porą dnia – doprowadzały moje zmysły do szaleństwa. Głowa pękała z bólu, było mi niedobrze. Tlenu! Powietrza! – domagał się organizm. Przyjechałam przecież na wyspę jak z rajskiego folderu – palmy, słonie, herbaciane plantacje… Nic z tego w Kolombo nie było widać.
Z ulgą pożegnałam więc metropolię (nota bene wielkości Warszawy jeśli chodzi o liczbę mieszkańców), bo wyruszyliśmy w głąb wyspy – do jej starożytnego serca pełnego zabytków oraz rezerwatów przyrody. Miałam nadzieję na inne klimaty i zapachy. Podróż do Kandy klimatyzowanym pociągiem (wyglądał trochę strasznie a trochę śmiesznie – wielka zardzewiała lokomotywa parowa, wagony poobijane jak po spotkaniach ze słoniami) trwała bardzo długo, bo to ponad 100 km, a średnia prędkość pociągu to ok. 30 km/h J Nikt się tu nie spieszy, w wagonie pierwszej klasy wyświetlano fajne filmy. Wsiadali mężczyźni z gastro-ofertą: coś zawijanego w liście bananowca, jakieś inne smażone kule armatnie, kawa z termosu itp.) dla zgłodniałych podróżników.
Dojechaliśmy do centrum wyspy. Kandy, kulturalna stolica Sri Lanki jest pięknie położone na wzgórzach. Na stacji czekał na nas zamówiony kierowca z klimatyzowanym samochodem i… kolejne korki. Tym razem jednak spalin nie czułam, ale gdy po deszczu 3 kilometry jechaliśmy godzinę – mina mi zrzedła. A ja narzekam na smog i korki we Wrocławiu! Z Kandy na południe, w stronę miasteczka Nuwara Elja prowadzi ponoć najpiękniejsza trasa pociągu, wijąca się wśród herbacianych plantacji położonych wysoko – powyżej 1000 m npm.

Plan był taki: do Nuwara Elja jedziemy samochodem, tam dopiero wsiadamy w pociąg z panoramicznymi oknami, by wrócić nim do Kandy. Nastawiałam się na cuda za oknem, które sfilmuję.
Podróż samochodem biegła serpentynami wśród wzgórz porośniętych herbatą.

Widoki piękne, ale kiedy tylko jechaliśmy z otwartymi oknami, by móc kręcić film czy też fotografować – do wnętrza samochodu wdzierały się spaliny, bo wszędobylskie tuk-tuki i tę trasę z nami pokonywały. Zaczęły się budzić we mnie mordercze instynkty. Za karę dopadły mnie mdłości. Zastanawiałam się, jak herbata radzi sobie z zanieczyszczeniem, skoro krzewy dochodziły wprost do szosy. Od zapachu spalin zrobiło się niedobrze pozostałym pasażerom. Dyskomfort potęgowały jeszcze pnące się w górę i w dół serpentyny oraz – być może – „wymiotny styl jazdy” naszego kierowcy… Jednak największą winę za nasze złe samopoczucie ponoszą spaliny, jestem pewna.
Nic to, najpiękniejsze widoki miały być dopiero przed nami – z okien pociągu. Jednak kiedy wreszcie dotarliśmy na stację, pogoda się diametralnie zmieniła na brytyjską – nadciągnęły chmury i lunął tropikalny deszcz. Po nim kłębiła się mgła… Ze zdjęć i filmów nic nie wyszło.
Na wyspie jest kilka wielkich parków narodowych. Do jednego z nich wybraliśmy się na foto-safari- chodziło głównie o słonie w ich naturalnym środowisku. Wynajęliśmy jeepa z przewodnikiem (samemu nie można wchodzić do rezerwatów). Już przy wjeździe mnie coś zdziwiło – myślałam, że będziemy sami, tymczasem jechaliśmy w konwoju chyba 10 samochodów. Myślałam, ze po przekroczeniu bramy parku się rozdzielimy, ale tam wąskie dróżki i najwyraźniej wszyscy czują się raźniej w grupie. Po godzinie krążenia ktoś usłyszał słonia, więc wszystkie jeepy jak zgłodniałe wilki ruszyły w tę stronę. W efekcie wyglądało to na obławę: biedna słonica z małym została otoczona przez jeepy, wszyscy fotografowali jak najęci. Miałam ochotę wysiąść z auta i wracać piechotą. Co za bezsens, biedne słonie! Nawet popaść się spokojnie nie mogły, jeepy plujące spalinami na włączonych silnikach, gdy cisza pozwoliłaby usłyszeć i zobaczyć więcej…
Słuchajcie, to nie tak, że na Sri Lance nie było pięknie, radośnie i ciekawie. Było, ale nie o tym chciałam Wam powiedzieć. Pochwalę urody tej wyspy i jej atrakcje.
Jednak ja po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak ważną dla mnie kwestią jest zanieczyszczenie środowiska. Na tej małej wyspie niczym w skali mikro widać wszystkie problemy świata i skutki cywilizacji. Szukamy raju, natury, cudnych widoków – jedziemy w odległe miejsca zwabieni syrenim śpiewem egzotyki. Na miejscu zamiast sielskich widoków widzimy jak my, ludzie niszczymy codziennie, systematycznie i z zapałem piękno naszej planety.
