Zorro

Szczęście w masce Zorro [opowiadanie]

Ostatnia aktualizacja:

Marzena po burzliwej kłótni ze swoim chłopakiem i rozstaniu z nim przybywa mocno spóźniona na karnawałową maskaradę, organizowaną przez jej przyjaciółkę, w domu. Czy złamane serce Marzeny znajdzie jakieś pocieszenie?

Impreza była kompletnie zwariowaną domówką. Zaraz za drzwiami wejściowymi natknęłam się na wysokiego… zielonego ogórka, który wymachiwał nożem rzeźnickim i straszył, że pokroi się w plasterki na mizerię. Obok niego kowboj w wielkim kapeluszu i z trzema kapiszonowymi pistoletami za pasem tulił się do wielkiego goryla w różowej minispódniczce, błagając go o jeszcze jeden taniec. W wygodnym fotelu, wciśniętym w róg pokoju siedział… ksiądz i słuchał „spowiedzi” cukierkowej Barbie. Czarnoksiężnik w obszernej pelerynie z naszytymi gwiazdkami (z opakowań po czekoladzie) pytał komu nałożyć eliksiru młodości, trzymając w rękach michę sałatki jarzynowej.
– Niezła konkurencja, co za kreatywni goście! – pomyślałam sobie. Ja przebrałam się za czarną koteczkę. Mimo pięknego ogonka i czapeczki z uszami nie wyglądałam w tym towarzystwie zbyt oryginalnie…

Ponieważ byłam spóźniona, a miałam gościniec w postaci jabłecznika, postanowiłam odszukać gospodynię – moją przyjaciółkę Agnieszkę, oraz udać się do kuchni z ciastem. Panował w niej straszliwy bałagan, ale krzątał się tu jakiś pirat. Jedno oko miał zawiązane czerwoną przepaską, na sobie koszulę z falbanami, kamizelkę i śmieszne pantalony. Do paska pantalonów przytroczony był… wałek do ciasta. Na piersi miał kotylion z wyrysowaną marchewką…
– Widziałeś Agnieszkę? – spytałam niebezpiecznego (ze względu na wałek) osobnika.
– Marzenie, to ty?? – wykrzyknął pirat i w tym momencie zorientowałam się, że to Aga. Zawsze mówi do mnie Marzenie, nie Marzena… – Całkiem ładny z ciebie koteczek. I co tak późno, już się martwiłam? Spóźniłaś się dobre dwie godziny! A gdzie Krzyś? – padła cała seria pytań.
– Po pierwsze: przyniosłam jabłecznik. Po drugie: nie przyszłam z Krzysiem. To jest ten powód, dla którego się nieco spóźniłam…
– Pokłóciliście się?
– Za dużo opowiadać, ale myślę, że rozstaliśmy się na zawsze.
– To już trzeci raz w tym miesiącu, chyba coś wam nie wychodzi… – podsumowała mnie Agnieszka, prowokując moje łzy.
Niestety, miałam je tuż pod powiekami. Na szczęście do kuchni wpadł kolorowy, taneczny wąż. Prowadził go goryl, za nim trząsł się w podskokach ogórek, clown, kowboj, Barbie, wampir, ksiądz, Zorro, duch w powłóczystej szacie, wiedźma bez miotły, czerwony kapturek, panna młoda oraz więzień. Zawirowali po kuchni i pognali dalej. Więzień zdążył tylko krzyknąć:
– Aga, skończyły się kanapki! – i już ich nie było.
– Pomożesz mi? Nie ma chwili spokoju, wciąż chcą jeść! – poskarżyła się gospodyni.
– A z czego zrobimy te kanapki? – byłam pełna ochoty do ciężkiej pracy w kuchni. Humor i tak miałam do niczego, nie w głowie była zabawa. Trudno zmusić się do uśmiechu, gdy serce jest złamane…
– Aaaaaaaaaa, co tam wpadnie ci w ręce. Aha, zapomniałam o twoim kotylionie. Każdy gość go dostaje! – oświadczyła Agnieszka, sięgając do koszyczka na lodówce. Wyjęła okrągły kartonik, ozdobiony kokardami i przypięła mi do kociej piersi. Przyjrzałam się:
– Co oznacza ten czajnik??? – wykrzyknęłam w najwyższym zdumieniu, wskazując rysunek na kotylionie.
– Oj tam, oj tam, nie czepiaj się, nie mam talentu do rysowania. Wymyśliłam pary kotylionowe. O północy każdy musi zatańczyć taniec z partnerem, który ma identyczny rysunek na kartoniku. Wybieram je losowo, więc jeśli zdarzy się, że mają go osoby tej samej płci – trudno. Taniec ma być i już. Dobrze byłoby też odegrać jakiś skecz, opowiedzieć kawał lub zaśpiewać piosenkę…
– Tu czuć krojonym ogórkiem! – zagrzmiał nagle z pretensją w głosie… ogórek, pojawiając się w drzwiach kuchni. Na jego kotylionie widniała drabina. – Domagam się śmietany, inaczej nie wystąpię w mizerii! – kontynuował.
– To jest Marcin, kolega Andrzeja – przedstawiła mi Agnieszka hałaśliwe warzywo. – A Andrzej jest z kolei przebrany za wampira…
– Andrzeja akurat udało mi się rozpoznać… – uśmiechnęłam się. Andrzej jest starszym o dwa lata bratem Agnieszki. – A co to chłopaki bawią się z małolatami?
– No! W dodatku przyszedł jeden jego kolega. Ma na imię Robert, przedstawia się jako Red. Jakie ciacho! Ale nie zdradzę ci, za kogo jest przebrany!

– Cześć koteczku, czy mogę zanurzyć kły w twojej szyi? – zapytał wampir, pojawiając się w kuchni. Na kotylionie miał wyrysowany telefon.
– Szyję mam dzisiaj niedogotowaną… – usiłowałam go zniechęcić, bo już, już jego paszcza z plastikowymi zębiskami zbliżała się do mojej kociej szyi….
– Andrzej, zostaw kotka, właśnie dorabiamy kanapki! A sio, sio! – Agnieszka przepędziła brata wyjętym zza pasa wałkiem, ratując mi życie i reputację…
– Czy są jeszcze jakieś napoje chłodzące, bo wszystkie wyszły? – głos o miłym brzmieniu zmusił mnie, bym odwróciła głowę znad deski do krojenia. W kuchni (ależ to ruchliwe miejsce w tym domu!) pojawił się Zorro… Czarny „motylek” na oczach zgrabnie ukrywał większą część twarzy. Czarne spodnie, koszula, peleryna. Zaraz, kotylion! A na nim… czajnik??????????
– Sprawdź w balkonowej lodówce. Do wyboru, do koloru, poszperaj sobie – zachęciła go Agnieszka.
– A wam coś przynieść, dziewczyny? – zatroszczył się Zorro.
– Poproszę o wodę niegazowaną – odezwałam się nieśmiało.
– Już się robi! Zwłaszcza dla kotylionowej partnerki… – a więc zauważył rysunek na moim kartoniku!
Zawinął peleryną i… naprawdę zniknął z kuchni.
– Chociaż jeden porządny men, zatroszczył się o podkuchenne! – powiedziałam zafascynowana do Agnieszki.
– Mówię ci, ten facet to pierwsza liga!
– To na pewno ten Red, o którym mówiłaś. Specjalnie zmanipulowałaś kotylionem?
– Coś ty, po co! Sama bym go schrupała i to w pelerynie. Los widać chciał, by z was była para. Przynajmniej o północy… – stwierdziła Aga.

– Proszę, oto twoja woda, koteczku… – Zorro pojawił się równie bezszelestnie jak za pierwszym razem. Muszę przyznać, że to ostatnie słowo zabrzmiało miękko i bardzo, bardzo obiecująco… – Musimy chyba pogadać o naszym programie artystycznym, do północy została niecała godzina. Mogę cię stąd porwać? – kontynuował tajemniczy men.
– Czy Zorro musi pytać o zgodę? Porwania to chyba jego specjalność? – zaśmiałam się.
– Dobra, sama tego chciałaś! – podszedł do mnie i zarzucił mnie sobie na ramię jak etolę. Potem wyniósł mnie z kuchni, nie bacząc na to, że mój koci ogonek zahaczał o futrynę.
– Nie przejmuj się, poradzę sobie z kanapkami! – krzyczała za mną z kuchni Agnieszka…
– Czy ten koteczek jest chory? – zapytał jakiś doktor w białym fartuchu, ze stetoskopem na szyi, patrząc na mnie z troską.
– Nie, przeciwnie, myślę że jest w świetnej formie – powiedział mój porywacz.
– Uważam, że powinienem go zbadać! – nie ustępował fałszywy medyk.
– Te małolaty są kompletnie porąbane… – zamruczał do siebie mój Zorro. – Cóż, będziemy musieli salwować się ucieczką – ostrzegł mnie lojalnie, wymykając się lekarzowi i niosąc mnie na balkon. – Chodzenie po murach to chyba twoja specjalność? – zapytał ciut złośliwie, stawiając mnie na nogi.
Spojrzałam w czeluść trzech pięter pode mną. A potem w czeluść dwóch czarnych źrenic, patrzących na mnie z zainteresowaniem. Wiedziałam jedno: bez względu na to, czy wybiorę skok w dół, czy w otchłań jego oczu jestem tak samo zgubiona…