Może już poznaliście moją słabość do muzeów, opisywałam bowiem tu, na rosomag, muzeum farmacji w Lizbonie. Nazwałam je osobliwym, ale po wizycie na Tasmanii muszę ten tytuł Lizbonie odebrać i przyznać go muzeum, które znajduje się w Hobart, a nazywa się MONA
MONA jest skrótem nazwy Museum of Old and New Art. To prywatne muzeum, które stworzył hazardzista, hedonista, kolekcjoner sztuki i biznesmen, milioner David Walsh, pochodzący z Hobart, który dorobił się majątku grając wymyślonym przez siebie systemem na wyścigach konnych i w kasynach.

MONA to przedsięwzięcie nietypowe na skalę światową, od lat uznawane za największą atrakcje Tasmanii, która godnie rywalizuje z dużą ilością parków narodowych i krajobrazowych tej wyspy. Położone jest na cyplu nieopodal Hobart. Z portu w stolicy do MONA kursuje muzealny katamaran, dowożący gości na półwysep. Można zażyczyć sobie pierwsza klasę, w której podają szampana, a pasażerowie siedzą na… baranach (widać je na rufie). Oczywiście można do MONA dojechać własnym samochodem i zaparkować na wielkim placu parkingowym (jak się uda…).
W kompleksie znajduje się winnica i winiarnia, browar i piwiarnia, scena koncertowa pod gołym niebem, restauracje, kawiarnie, obiekty rzeźbiarskie na wolnym powietrzu no i dziwaczny budynek muzeum, który wydrążony jest w skale, pod ziemią.
Aby zobaczyć kolekcje sztuki zjeżdża się nowoczesną szklaną windą dwie kondygnacje w dół. Główne zbiory zgromadzone są w tzw. Muzeum Wszystkiego (Museum of Everything). Oglądanie tych starych i nowych „dzieł” zabrało mi kilka godzin. Artyści różni – kompletni amatorzy jak i mający jakąś artystyczną przeszłość czy wykształcenie. Nie sposób opisać wszystkich dziwactw (lub piękności) tu wystawianych, mnie zadziwiło mnóstwo artefaktów, porządkowanych według pewnego klucza tematycznego: miłość, śmierć, religia, kobieta, mężczyzna, zwierzęta, latanie, pływanie itd.
W części „starej”były np.: dinozaury zrobione z taśm magnetofonowych, gablotka w której XVIII-wieczny wypychacz zwierząt umieścił koci podwieczorek: przy stole siedzą kotki i częstują się herbatką oraz ciasteczkami.
Słynnym „eksponatem” w nowszej części jest wytatuowany mężczyzna (żywy), który siedzi na postumencie pozwalając oglądać swoje plecy. Tatuażowe dzieło sztuki powstawało przez 10 lat i nie jest jeszcze skończone.
W tym samym dziale znajduje się np. samochód Porsche oblany czerwoną, bardzo piękną masą plastyczną. Albo system kolb, połączonych ze sobą, które mają zobrazować procesy zachodzące w naszych jelitach – od wrzucenia pożywienia – do końca, czyli wydalenia… stolca. Cały proces pokazany dokładnie i obrazowo.

Muzeum i zgromadzona w nim kolekcja budzi wiele kontrowersji. Dla mnie było to szalenie interesujące móc to wszystko obejrzeć. Warto było wydać kilkadziesiąt dolarów na bilet wstępu. Inspirujące!