Był taki czas, kiedy cała Polska zasiadała przed telewizorem, żeby obejrzeć western. W czasach PRL-u, jak pewnie starsze pokolenie pamięta, co czwartek w Jedynce leciały kryminały, a innego dnia co tydzień westerny. Wszystkie oczywiście w wersji czarno-białej, więc dla widza nie miał znaczenia fakt, czy był to film przedwojenny czy nie. Zresztą, oglądało się także filmy nieme w coniedzielnym cyklu „W Starym Kinie”, ale to zupełnie inna historia
Początki westernu
Gatunek westernu narodził się w drugiej połowie XIX wieku, co rzecz jasna miało związek ze zdobywaniem Dzikiego Zachodu. I pierwotnie był to rodzaj literatury przygodowej, której akcja rozgrywała się na dzikich preriach Ameryki Północnej. W dzieciństwie zaczytywałam się książkami Jamesa Coopera i Karola Maya oczywiście, ale nie zapomnę seansów przed wielkim pudłem telewizora, który czasami śnieżył, bo anteną wiatr poruszył, i który w ostatnich miesiącach swojego żywota potrzebował dostać pięścią (żeby obraz nie skakał), czego dzisiejsze urządzenia raczej na dłuższą metę by nie wytrzymały.
Pierwszym westernem w historii kina i jednocześnie pierwszym obrazem filmowym nakręconym w plenerze, był „Napad na ekspres” z roku 1903, który dał początek całemu gatunkowi filmowemu. Ten zaledwie dwunastominutowy filmik w reżyserii Edwina S. Portera powstał w oparciu o prawdziwe wydarzenia, a dokładnie – napad na pociąg Union Pacific dokonany trzy lata wcześniej przez gang Butcha Cassidyʼego. Fabuła jest banalna: bandyci po napadzie na pracownika stacji kolejowej wsiadają do pociągu, gdzie ograbiają pasażerów i po zabiciu jednego z nich, uciekają odpiętą od składu lokomotywą. Tymczasem związanego pracownika stacji znajduje dziewczynka i wzywa szeryfa, który rusza w pościg. W tym prawzorcu filmów kowbojskich pojawiły się wielokrotnie potem powielane sceny, jak na przykład przymuszanie kogoś strzałami z rewolweru do „tańca”, bójka na dachu pędzącego pociągu czy lufa pistoletu wymierzona w kierunku widza.
Później był pełnometrażowy, choć wciąż niemy „Żelazny koń” (1924) w reżyserii Johna Forda. Tłem wydarzeń tego bardzo kosztownego filmu była budowa linii Union Pacific Railroad i aby scenografia przypominała realia XIX-wieczne, położono nawet kilka kilometrów torów.
W stronę zachodzącego słońca
Motyw budowy kolei pojawiał się zresztą w wielu późniejszych westernach, kręconych zarówno przez Amerykanów, jak i Niemców, na przykład w słynnym cyklu o Winnetou z lat 60., gdzie stał się tłem konfliktu między białymi budowniczymi kolei a Indianami, przez których ziemie mają przebiegać tory.

Temat Dzikiego Zachodu przewijał się w kinie aż do lat 90., a w międzyczasie powstały liczne klasyki, jak chociażby nagrodzony czterema Oscarami „W samo południe” (1952), uważany za najlepszy western wszech czasów. W filmie tym w główne role wcielili się ówcześni gwiazdorzy kina – Gary Cooper wystąpił jako szeryf Will Kane, a późniejsza księżna Monako Grace Kelly zagrała jego świeżo poślubioną żonę. Co ciekawe, akcja trwa dokładnie tyle, ile czasu film. A rozpoczyna się w momencie, gdy małżonkowie mają opuścić Haydeville i dowiadują się, że południowym pociągiem ma przyjechać Frank Miller ze swoją bandą. Ten ostatni, zwolniony z więzienia, chce się zemścić na Willu za odsiadkę. Wreszcie nadchodzi południe… Samotny stróż prawa pokonuje bandytów i ostatecznie opuszcza miasto, rzucając na ziemię gwiazdę szeryfa.

Scena ta, chociaż filmowi daleko jeszcze do rewizjonistycznej koncepcji westernów z lat 70.–90. XX, bez wątpienia może kojarzyć się z późniejszymi produkcjami. Dzieła te, zwane często antywesternami, odbiegały od dawnych naiwnych fabuł, wyrażając rozczarowanie mitem szlachetnego szeryfa i Zachodu w ogóle. Należy bowiem pamiętać, że wcześniejsze tzw. westerny klasyczne, kręcone od lat 40. do 60. przede wszystkim podkreślały wartość honoru i poświęcenia. Antywesterny natomiast miały wydźwięk bardziej pesymistyczny i były brutalniejsze, jak choćby liczne filmy Clinta Eastwooda czy Kevina Costnera (np. „Tańczący z wilkami” z 1990 roku) pokazujące smutny los Indian spychanych na margines przez rząd i białych osadników.

Oprócz Clinta Eastwooda, którego we wczesnym dzieciństwie ewidentnie kojarzyłam w westernami (nie licząc cyklu o Brudnym Harrym), niezapomniane zdają się także twarze Johna Wayneʼa i Jamesa Stewarda, którzy grali we wcześniejszych filmach gatunku. Eastwood zasłynął przede wszystkim grą w tzw. spaghetti westernach (kręconych przez Włochów i Hiszpanów) w reżyserii Włocha Sergio Leone. Dzięki temu gatunkowi, początkowo krytykowanemu przez twórców klasycznych westernów, kojarzę także Henryʼego Fondę i Charlesa Bronsona.
Zresztą w czasach, kiedy filmy te leciały na Jedynce, nie miał dla mnie specjalnego znaczenia fakt, czy były to westerny klasyczne, spaghetti westerny czy antywesterny. Były to po prostu filmy określane przez nas mianem westernów i guzik nas obchodziły dyskusje krytyków. Zresztą dzisiaj i tak większość zaliczana jest do klasyków i w większości mamy nietuzinkowych bohaterów, na końcu samotnie odjeżdżających w stronę zachodzącego słońca. Motyw ten występował zresztą także w serii o Winnetou. A nawet, jeśli ktoś zapomniał lub nie wie, pojawił się w finałowej scenie „Ogniem i mieczem”, w której rumak z Bohunem unosi się na zadnich nogach na tle zachodzącego słońca i która była krytykowana jako nazbyt kiczowata lub wręcz niepotrzebna.
Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że Dziki Zachód stał się scenerią dla wielu kultowych seriali, jak słynna „Bonanza”, „Doktor Quinn” czy „Domek na prerii”, do których oglądania zasiadały niegdyś całe rodziny.