O „wieczorynce” zrobiło się głośno, kiedy jakiś czas temu TV1 miała zdjąć ten program z anteny i kiedy w internecie zaroiło się od pełnych oburzenia komentarzy ludzi z mojego i pewnie nieco starszego pokolenia, którzy się na PRL-owskich wieczorynkach wychowali. I choć dzisiaj słowo to wydaje się archaizmem, bo dzieci określają wszystkie kreskówki mianem „bajek”, każdemu kto pamięta czasy PRL-u, na jego dźwięk robi się cieplej koło serca
Wieczorynka – kolorowy czarno-biały świat
Co to było za przeżycie, kiedy co niedziela mama wędrowała z nami do ciotki na wieczorynkę… Ojciec uparł się, że nie kupi telewizora, bo to „złodziej czasu” i ani prośbą, ani płaczem nie dało się na nim wymóc, żeby takowy załatwił.
Nie, nie przejęzyczyłam się absolutnie, jako że telewizor należało załatwić. Gdyby może w owych czasach, kiedy wszystko było na kartki, a towar do sklepu nie dojeżdżał, bo schodził prosto z żuka na tyłach domu towarowego, dało się taki sprzęt kupić, pewnie by poszedł i kupił. Niemniej, inni jakoś załatwili, a on nie i bardzo się czułam z tego powodu pokrzywdzona, mimo że w dni powszednie wieczorynki trwały po kilka minut, a w niedzielne wieczory mama zabierała nas do ciotki na „Pszczółkę Maję”.
Uwielbiałam tę wieczorynkę, jak pewnie wszystkie dzieci, za ten barwny świat owadzich przygód w wersji czarno-białej. I oczywiście głowę dałabym sobie wtedy uciąć, że jest to polska bajka. Dzisiaj zaś, kiedy słyszę piosenkę w wykonaniu Wodeckiego, jakimś cudem czuję charakterystyczny zapach tamtego domu – starych, jeszcze przedwojennych mebli i kruchej babki posypanej cukrem pudrem, którą nas ciotka na ogół częstowała…
Kiedy wreszcie ojciec kupił telewizor, rzecz jasna prosto z żuka, „Pszczółka Maja” na Jedynce już nie leciała. Poza tym bardziej interesował mnie francuski serial „Katarzyna”, który był filmem dla dorosłych i raczej nie powinnam go była oglądać. Oglądałam jednak, bo leciał trzy godziny przed wieczorynką. Mama uważała, że tylko wieczorne seanse są niewskazane dla dzieci, a w niedzielne popołudnia zwykle jej w domu nie było.
Rzecz jasna, wszystkie te cuda kinematografii oglądałam w wersji czarno-białej, choć… nie wiem w jaki sposób, kolory naprawdę widziałam! Wyobrażałam je sobie zapewne, barwiąc nawet filmy z cyku „W Starym Kinie”, dopóki pracujący w ZSSR kuzyn nie przywiózł stamtąd kolorowego telewizora.
Pierwszą wieczorynką obejrzaną w kolorze były „Smerfy” i choć już nie byłam mała (pewnie piąta klasa podstawówki), zrobiła na mnie tak wielkie wrażenie, że kolorowy telewizor śnił mi się po nocach. W dodatku nie śnieżył i nie trzeba go było walić pięścią, żeby obraz przestał latać.
Kto się nie bał Buki?
Dzisiaj w internecie często można natknąć się na obrazek z kadrem z kreskówki o Muminkach i napisem: „Kto się nie bał Buki, miał nerwy ze stali”.
Nie rozumiem, dlaczego w dzieciństwie niektórym Buka spędzała sen z powiek. Owszem, trochę mnie „zmroziła”, kiedy w drugiej klasie przeczytałam „Zimę w Dolinie Muminków”. Samodzielnie, bo mamie książka o jakichś „prosiętach” się nie spodobała i nie chciała mi jej czytać. Najpierw wpadłam w histerię, a kiedy ten zwykle skuteczny na rodziców środek perswazji nie podziałał, poryczałam się ze złości i rozpaczy, bo koniecznie chciałam wiedzieć kim jest ta mała istota z obrazka, siedząca w pudełku, ze złośliwą miną i sterczącym koczkiem (chodzi o Małą Mi, oczywiście). Potem się obraziłam, strzeliłam focha i… wzięłam się za czytanie pierwszej w życiu taaakiej grubej, w moim przekonaniu, książki. Z obrazkami o wiele bardziej mrocznymi od tych z poznanej później japońsko-fińsko-i jakiejś tam kreskówki z początku lat 90., które co wrażliwszego dzieciaka mogłyby przestraszyć.
Mało tego – nie dość bowiem, że Buki się nie bałam (ale moja nieco ponad dwuletnia siostrzenica boi się jej przeokropnie), to jeszcze uwielbiałam wieczorynkę o Muminkach. Jednak nie z powodu Muminka i Panny Migotki, którym asystowałam dziecięciem będąc, ale dla – jakżeby inaczej! – wrednej Małej Mi, która była także była ulubioną postacią mojego kolegi, którego od czasów szkoły średniej nie widziałam. Ot, takie z nas były stare konie, które przerywały wszelkie zajęcia, żeby sobie obejrzeć wieczorynkę.