Po raz pierwszy usłyszałam o banach w trzeciej klasie podstawówki, kiedy z Iraku wróciła koleżanka. Jej rodzina przebywała tam przez rok albo coś koło tego, jako że ojciec był inżynierem i coś tam budował. Co konkretnie, nie mam pojęcia, bo dla nas – dzieci było to wówczas nieistotne. Ciekawsze były opowieści o wielbłądach, daktylach, palmach, upale, piasku, bananach i oczywiście – zdjęcia: na wielbłądzie, pod palmą, na upale, na piasku itp., itd. (ale bez banana)
Wspomnienia z PRL
Wielbłądy, pustynie i oazy kojarzyłam z jakiejś książki i oczywiście zobaczyłam na rzeczonych zdjęciach, którymi ekscytowały się nawet nasze panie nauczycielki, a palmę i daktyle znałam z wiersza Danuty Wawiłow pt. „Daktyle”.
Bananów nie kojarzyłam z żadnej książki ani z „Misia” czy „Świerszczyka”, którymi zaczytywałam się namiętnie odkąd tylko nauczyłam się jako tako składać litery. Nie byłam jednak specjalnie zacofana w tym względzie, bo inne dzieci także nie miały o nich zielonego pojęcia. Koleżanka zaś dwoiła się i troiła, żeby nam wytłumaczyć, co to za cudo ten banan.
– Jest taki słodki, żółty, podłużny i miękki jak masło – powiedziała mniej więcej coś w tym stylu, ale za Chiny Ludowe nie umiałam go sobie wyobrazić. Albo raczej – umiałam, tylko że obraz, jaki pojawił się w mojej głowie, zupełnie nie przypominał tego owocu, który dzisiaj zalega na półkach sklepowych, czernieje i po którym łażą muchy owocówki. Mój banan wyglądał mniej więcej jak osełka masła o długości kilkunastu centymetrów, a kształtem przypominał… podłużne biszkopty – Leonki.
W konsystencji także był podobny do masła i całkowicie różnił się od owocu pożądania, o którym opowiadała nam koleżanka, a który miałam okazję skosztować dwa lata później. Wspominana we wcześniejszym wpisie żona sąsiada, który na czarno pracował w Niemczech, uraczyła nas kiedyś kawałkami banana. Tak „na spróbowanie”, jak to się zwykło gdzieniegdzie mówić. Czekaliśmy jak na szpilkach, patrząc, jak obiera dwa banany ze skórki. Że tak się z tym owocem postępuje, wiedziałam już, choć nie pamiętam skąd. Może z historyjek, które znajdowałam w Donaldach? Potem pokroiła banany na połówki i podzieliła między swojego syna, mnie, moją siostrę i kolegę.
– No i jak, smakuje? – spytała.
Wreszcie ziściły się moje marzenia. Wreszcie mogłam skosztować owocu, o którym marzyłam dobre dwa lata i… omal nie zwymiotowałam. Ohydne toto było, nijakie w smaku i przełknąć się nie dało. Nie mogłam paskudztwa dojeść, więc po kryjomu spuściłam go w ubikacji, aplikując sobie dodatkowo sporą dawkę strachu, bo się bałam, że nie spłynie z muszli (a chciałam pokazać, że ja to niby światowa, i banany doceniam, szczególnie zagraniczne). Na szczęście spłynęło.
Ostatecznie jednak w bananach zasmakowałam, ale było to już po ’89, kiedy w wakacje pojechałam do ciotki do Sosnowca. Nie wiem, czy dojrzalsze były, czy rzeczywiście lepsze w smaku, ale zupełnie nie przypominały tego paskudztwa, które w piątej klasie podstawówki pogrzebało moje marzenia o maślano-biszkoptowym owocu pożądania, który nigdy nie istniał.